Zwrócił mi uwagę jeden z czytelników, że danie opisane w ubiegłym tygodniu jako "coś małego i smacznego" to zwyczajne kreplach albo kisanim mejuchadim, bardzo popularne w kuchni żydowskiej, podawane w przededniu świąt takich jak Jom Kippur, Hoszana Rabba i Purim.

Nie bardzo chciałem wierzyć, ale pokazał mi uczoną księgę kuchni izraelskiej wydaną wiele lat temu przez wydawnictwo "Watra", gdzie wszystko się prawie dokładnie zgadza. Z wyjątkiem oczywiście tłuszczyku ze skwareczkami, którymi proponowałem rzeczone pierożki polać po ugotowaniu. Niechcący więc swoimi kuchennymi eksperymentami dotarłem aż do tak dalekich i egzotycznych źródeł.

Kuchnie egzotyczne, które bardzo lubię i od czasu do czasu opisuję stają się... coraz mniej egzotyczne! Bo przecież jako człek w latach słusznych (a może i niesłusznych) pamiętam doskonale czasy, gdy egzotycznym daniem była tak poczciwa dzisiaj pizza. Ba, na hot doga jeździło się na wycieczkę do Warszawy, a wizyta w McDonaldzie należała do rytualnego programu gdzieś pomiędzy Wilanowem a Pałacem Kultury. Dziś tego typu dań jest pełno na każdym prawie rogu, chociaż w Szczytnie brakuje mi "chińszczyzny", a raczej tak rozpanoszonej w całym kraju "wietnamszczyzny". Kilka lat temu próbowano uruchomić taki "chiński" lokal w piwnicy na zapleczu "Rolnika", ale chyba nie wypalił, bo szybko zniknął. Mam w Warszawie prawie pod domem właśnie taki ulubiony mały lokalik wietnamski, a tuż obok turecki. O tym, który odwiedzę decyduje apetyt na... piwo, gdyż Wietnamczycy go nie podają, a w knajpce tureckiej doskonale pasuje pod kebab. Późnym letnim wieczorem, można tam zjeść wyśmienity chiche-kebab z wytrawnym sosem jogurtowym łączącym (nie wiem jakim cudem) posmak koperku i czosnku, a do tego wypić kufelek zawsze okrutnie zimnego "Okocimia".

O kebabie wspominam zaś dlatego, że zauważyłem w samym centrum Szczytna nowy lokalik reklamujący się jako źródło właśnie kebabowej egzotyki. Przy okazji nie omieszkałem go odwiedzić, aby, można powiedzieć, własnoręcznie przekonać się o jego zaletach. Na wstępie należy zwrócić uwagę na prosty, spartański wystrój. Z elementów egzotycznych występuje tam oczywiście kominek, jak na lokal polecający dania z ciepłych krajów przystało. Przy trzech stolikach zmieści się co najwyżej kilku gości, ale nie jest to przecież miejsce, gdzie mamy przesiadywać długie wieczory pociągając słodki dym z wodnej fajki, doskonale zresztą wpływający na trawienie. To typowy fast food, czyli zjedz, wypij, zapłać i żegnaj do jutra. Jeżeli chodzi o rzeczony tytułowy kebab, to z całym przekonaniem polecam. Farsz mięsny w picie jest jak zawsze w polskich lokalach tego typu bez nuty np. miętowej czy kminkowej egzotyki, ale nadrabia to naprawdę dobry sos. Spokojnie można wizytę tam potraktować jako lekki dobry obiad, który - co bardzo istotne, nie nadweręży kieszeni, gdyż z małym piwem włącznie sięgnie co najwyżej 10 zł.

Kebaby barowe podawane w płaskiej przekrojonej bułeczce zwanej pitą mają tę zaletę, że gdziekolwiek by je jeść mają taki sam smak. Nic specjalnego, ale pożywne. Można jednak z kebabu uczynić naprawdę wyjątkowo atrakcyjne danie. Słońce w końcu grzeje już prawie wiosennie, można zacząć myśleć o letnich grillach i zamiast nieśmiertelnej karkówki, kiełbasy czy kaszanki spróbować kebabu z grilla. Wymaga wprawdzie odrobiny przygotowań, ale efekt rewelacyjny. Przede wszystkim najlepszy jest z jagnięciny, chociaż może być też młoda wołowina albo nawet... pstrąg. Też jadłem. Ale klasyczny kebab to przede wszystkim dobre, lekkie macerowaniem kostek mięsa w mieszance oliwy z czosnkiem, cebulką, pietruszką, oregano, kminkiem i pieprzem. Później, to już w zależności od fantazji nabijać na szpadki w towarzystwie pomidorka, papryki, cebulki, pieczarki i polewając marynatą piec aż osiągnie stan najbardziej pobudzający kubki smakowe. Nie zapominając oczywiście o szklaneczce wytrawnego wina, ale już wyłącznie do użytku wewnętrznego.

Wiesław Mądrzejowski

2006.04.05