I znów o jedzeniu

Tak się jakoś dziwnie złożyło, przed tygodniem, że napisany przeze mnie felieton nie dotarł do redakcji „Kurka” w całości. Zawsze przesyłam napisany na laptopie tekst drogą elektroniczną. Tym razem, z niezrozumiałego zupełnie powodu, poczta mailowa nie przekazała sporego akapitu kończącego opisywany temat. Dzisiaj to bez znaczenia, bo kto tam pamięta po tygodniu jakiś felieton. Ale dla mnie szczególne, choć żartobliwe znaczenie ma fakt, iż przekazany do redakcji tekst urywa się na opisie wiedeńskiego sznycla. Uważam ten przypadek za pewien znak. Za przesłaną mi przez los wskazówkę.

Otóż bardzo często moi czytelnicy – ci, których znam osobiście – namawiają mnie, abym więcej pisywał o jedzeniu. Zwłaszcza tym egzotycznym. Wprawdzie jest także pewna grupa czytelników (płci męskiej), która optuje raczej za opisami egzotycznych panienek, ale mimo wszystko dominują żarłoki płci obojga. No, a skoro nawet poczta elektroniczna wymusza na mnie pointowanie podróżniczego felietonu opisem sznycla, to coś w tym jest.

Zatem dzisiaj o kanapkach.

W Zakopanem na Krupówkach, w roku 1887, wybudowano przepiękny, drewniany pensjonat, w tak zwanym stylu tyrolskim – „Poraj”. Po ostatniej wojnie światowej pokoje pensjonatu zamieniono na mieszkania kwaterunkowe, ale na dole otwarto restaurację, która wkrótce stała się co najmniej tak sławna jak „Kameralna” w Warszawie, czy „Hawełka” w Krakowie. Dziś powiedzielibyśmy – kultowa.

Ja bywałem tam w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zawsze zimą, podczas przerwy semestralnej przyjeżdżaliśmy z grupą kolegów – studentów do Zakopanego na narty. Mieszkało się tanio w PTTK-u, a na piwo chodziliśmy do „Poraja”. Z tego co pamiętam to specjalnością zakładu, pośród innych potraw, były rydze z patelni oraz móżdżek cielęcy zapiekany na grzankach. Ale to nie był wyszynk na studencką kieszeń. Nas kusiło zupełnie co innego. Otóż zimny bufet u „Poraja” słynął świeżymi, pysznymi kanapkami. Do piwa, wina, czy wódeczki można było dobrać sobie tradycyjnie polski zestaw pięknie przyozdobionych, smakowicie obłożonych pajdek chleba lub bułeczki. To było coś! Spróbuję opisać te, które lubiłem najbardziej.

Przede wszystkim kanapka z tatarem. Tatar już przyprawiony i z cebulką, na świeżej bułeczce. Na wierzchu plaster domowego, kiszonego ogórka. Następnie kanapka ze śledziem (oczywiście do wódki) obowiązkowo na razowcu grubo posmarowanym masłem. Dalej typowo polska kanapka z szynką, plastrem jajka na twardo i sporą górką jarzynowej sałatki – całość posypana szczypiorkiem. Wreszcie na świeżym chlebku słynna „awanturka”, czyli pasta powstała przez wymieszanie i rozciapcianie bryndzy z wędzonymi szprotkami w oleju. Takimi z puszki. Całość posypana drobniutko posiekaną cebulką.

Wstępowanie do „Poraja” na kanapki – o każdej porze dnia – to była oczywista oczywistość. Dzisiaj tradycja podawania gotowych kanapek w barach, czy restauracjach całkowicie w Polsce zniknęła. Szkoda. Na szczęście u naszych sąsiadów, Czechów, jeszcze można spotkać specjalne kanapkowe bary. Ja trafiłem na taki w czeskiej Pradze. Coś wspaniałego. Zupełnie jak u „Poraja” i jeszcze dużo, dużo więcej. Także na Słowacji, w uzdrowisku „Piesztany”, dość niedawno, trafiliśmy do maleńkiej knajpeczki, gdzie w karcie figurowały „kanapki różne”. Zamówiliśmy zestaw dwudziestu sztuk. Barman przygotował je ze świeżutkiej bagietki, na naszych oczach wyczarowując nieprawdopodobnie kolorowe i smakowite zestawy kulinarnych składników.

Jeśli chodzi o restaurację „Poraj”, to już nie ma jej w zabytkowej willi na Krupówkach. Pod tą nazwą funkcjonuje dzisiaj lokal na ulicy Zamoyskiego. Ponoć kultywuje tradycję związaną z nazwą. Myślę, że nie do końca. Byłem tam kilka lat temu. O kanapkach nikt nawet nie słyszał. Ale tradycyjne rydze z patelni były wcale niezłe. Usmażone na masełku, podane na stół wraz z patelnią.

Zacząłem wspominać polską tradycję, tymczasem zamiarem moim było opisanie światowych nowinek kanapkowych. Zatem będzie kontynuacja tematu za tydzień. Dzisiaj na zakończenie i dla zachęty opiszę jak wyglądała ulubiona kanapka Elvisa Presleya, którą zawsze przygotowywano mu w jego ulubionej restauracji w Las Vegas. Była to duża buła posmarowana masłem orzechowym, wypełniona plastrami świeżego banana i górą wysmażonych płatów boczku. Smacznego.

Andrzej Symonowicz