Pan Piotruś

Zapomnijmy dzisiaj o wielkim świecie. Niska grzęda to niska grzęda – sam tytuł zobowiązuje.

W roku 1987 uległem ciężkiemu wypadkowi. Otwarte złamanie podudzia z przemieszczeniami. Wylądowałem w szpitalu specjalistycznym, pourazowym w Warszawie przy ulicy Barskiej. Na okres prawie półtora miesiąca skazano mnie na leżenie na wznak z nogą przywiązaną do wyciągu, obciążoną stosownym ciężarkiem. Leżałem zatem unieruchomiony w pokoju nr 3, a wokół kwitło burzliwe życie szpitalne. Jak w telewizyjnym serialu.

Byłem tam długo. Sporo ciekawych osób przewinęło się wówczas przez nasz pokój. Jakiś czas spędził na łóżku za mną znany wówczas sędzia piłkarski, a dziś słynny prezes Michał Listkiewicz. Zaraz po nim to samo łóżko zajął chirurg z innego szpitala, któremu podczas operacji spadł ze stołu nieumocowany właściwie pacjent. Chirurg ów usiłował złapać krojonego pacjenta w drodze ze stołu operacyjnego na podłogę, przez co wyłamał sobie staw łokciowy i stąd jego pobyt w szpitalu na Barskiej.

Sporo jeszcze innych interesujących ludzi poznałem podczas mojej kuracji. Dziś jednak przywołać chcę postać szczególną, którą pamiętać będę po kres moich dni, bo też po części czułem się z tą osobą mocno zaprzyjaźniony. A myślę tu o zawodowym złodzieju, wytrawnym kryminaliście, panu Piotrusiu.

W szpitalu przeleżałem grudzień i część stycznia, co oznacza, że spędziłem tam zarówno święta Bożego Narodzenia jak i Nowy Rok 1988.

Tuż przed świętami przybył do naszego pokoju nowy pacjent. Pan Piotruś. Stary złodziej-recydywista, który aktualnie odsiadywał kolejny wyrok. A ponieważ zbliżały się święta, Pan Piotruś uszkodził sobie coś w kolanie, żeby wylądować w szpitalu i Boże Narodzenie spędzić w kulturalnych warunkach, a nie w swoim zakładzie penitencjarnym.

No i zaraz po przybyciu Pan Piotruś zaczął rządzić! Nawyki życia „pod celą” nietrudno przenieść na współżycie w pokoju szpitalnym. Toteż Pan Piotruś szybko nauczył współmieszkańców w czym mogą mu pomóc, czego od nich oczekuje, co więcej - potrafił ich przekonać, że to powód do dumy mieć w pokoju kogoś tak wspaniałego jak ON! Mnie ta zależność nie dotyczyła. Jako facet unieruchomiony na wyciągu nie byłem do niczego przydatny.

Okazało się wkrótce, że Pan Piotruś jest maniakalnym wielbicielem krzyżówek. Spoczywał był na szpitalnym łożu obłożony stertami popularnych czasopism (wierni współmieszkańcy zaopatrywali go w stosowne, to jest proste intelektualnie gazetki) i rozwiązywał. A wyglądało to mniej więcej tak:

- O rany! Przyrząd do rysowania. Sześć liter. Pierwsza litera O. Co to k…. może być?

Potrafił powtarzać głośno tego rodzaju frazę przez piętnaście minut, aż nie wytrzymywałem i ze swojego łóżka podpowiadałem – OŁÓWEK.

- O rany! – ryczał Pan Piotruś. Genialnie!

I tak to się rozwijało. Pan Piotruś, którego krzyżówkowy intelekt zdecydowanie nie nadążał za wrodzoną pasją, godzinami zastanawiał się nad prościutkimi hasłami, ja natomiast od czasu do czasu łaskawie podpowiadałem mu stosowne rozwiązania. Po kilku dniach Pan Piotruś uwielbiał mnie i publicznie oznajmiał, że my to z panem Andrzejkiem „rozwiążem każdom krzyżówkię”!

I tak stałem się przyjacielem Pana Piotrusia - w przenośni drugą osobą „pod celą”.

Co kilka dni Pana Piotrusia odwiedzała Mateńka (takiego pięknego określenia używał sam Pan Piotruś). Mateńka zawsze przynosiła pieczonego całego kurczaka, którego Pan Piotruś kazał natychmiast wetknąć za podokienny kaloryfer, żeby kurczak ów się zagrzał. Kiedy Mateńka miała już wychodzić, Pan Piotruś wołał o owego kurczaka, osobiście rozrywał go i kazał Mateńce połówkę podać panu Andrzejkowi. Znaczy mnie.

Pan Piotruś spędził w naszym pokoju około dwa tygodnie, a Mateńka odwiedzała go co trzy, cztery dni.

Któregoś dnia wpada Mateńka niezwykle energicznie do pokoju, nachyla się nad łóżkiem syna i bez żadnych wyjaśnień wali go (za przeproszeniem) w mordę.

- Za co Mateńka, za co? – ryknął Pan Piotruś.

- Jak to za co, łobuzie – wrzasnęła Mateńka - pod…łeś mi dwieście złotych z torebki jak byłam u ciebie ostatnio?!

- No pod…liłem, ale przecież Mateńka wie, że ja jestem złodziej, to i trzeba mi było nie podsuwać pod rękę swojej torebki!

Przed odejściem z powrotem do kryminału Pan Piotruś poczynił mi pewne zwierzenie. Otóż dowiedziałem się, że ma on brata bliźniaka. Identycznego. I też złodzieja odsiadującego wyrok. Nie opisywałem wyglądu Pana Piotrusia, ale był to typ o szczególnej, charakterystycznej urodzie, jak niegdyś mawiano niezbyt nachalnej. A tu proszę – jest jeszcze kopia!

I to by potwierdzało głęboką mądrość powiedzenia „Nieszczęścia chodzą parami”.

Andrzej Symonowicz