Zdarza się dość często, że wadą początkujących kucharzy, a i łakomczuchów jest uwielbienie dla potraw mocno „piekących”, czyli maksymalnie doprawionych przyprawami zaostrzającymi ich smak. Sam przechodziłem przez tę chorobę, kiedy uważałem, że „pyszne jest wszystko co dziesięć stopni zimniejsze od ognia”. Przeszło mi to już dość dawno i całe szczęście. Nie znaczy wcale, że unikam pieprzu, papryki czy np. salsy, że o innych „zaostrzaczach” nie wspomnę. Nie osiągnąłem też tego stopnia zaspokojenia potrzeb w zakresie drażnienia żołądka i reszty przewodu pokarmowego jakim popisywał się w młodości jeden z moich znajomych. W przypływie dobrego nastroju „przegryzał” mocniejsze napoje … szklanymi kieliszkami! Brr! Gdy sobie to przypomnę, to jeszcze mi skóra cierpnie i wcale się nie dziwię, że choć do dziś kucharzem jest znamienitym i wiele razy się w tym miejscu na jego osiągnięcia kulinarne powoływałem, to sam raczej koncentruje się już na daniach i napojach dietetycznych.

O pieprzu już kiedyś dość obszernie pisałem, więc się nie będę powtarzał, natomiast warto by chyba parę słów poświęcić innym przyprawom tego typu. Może na początek akurat dlaczego dziś wybrałem ten właśnie temat. Otóż ze skruchą i posypując popiołem głowę, muszę się przyznać do pewnej kulinarnej klęski. Korzystając z wolnego świątecznego przedpołudnia, wpadłem na pomysł ugotowania zupy serowej na ciecierzycy. Akurat miałem na podorędziu jeszcze kilka szklanek niezłego rosołu, więc było od czego zaczynać. Przy okazji poszperałem trochę po różnych przepisach i postanowiłem wypróbować właśnie tego typu połączenie. Słoik więc marynowanej ciecierzycy przetarłem i połączyłem na początek z rosołem. Obok na patelni zostało podsmażonych na maśle kilka pokrojonych cebulek z dwoma ząbkami czosnku i – na koniec – z czterema meksykańskimi czerwonymi papryczkami. Ta smakowicie pachnąca mieszanka po lekkim zaprawieniu mąką trafiła do rosołu z ciecierzycą, a potem delikatnie mieszając dolałem jeszcze pół szklanki piwa, tyleż musu z obranych pomidorów i śmietany a na końcu jakieś 30 dkg parmezanu i – tu już wyszedłem poza wyczytane przepisy - kilkanaście kostek fety. Delikatnie też doprawiłem salsą picante „polvo”, czyli lekko kwaśną. O normalnie dodawanych przy tym innych przyprawach „do smaku” nie wspomnę, bo to rzecz gustu. Jako niepoprawny łakomczuch jasne, że na każdym etapie tworzenia tego kulinarnego „dzieła” smakowałem zupkę i nie powiem, niezła była. Dumny więc przygotowałem odpowiednie miseczki, kilka grzanek, troszkę mocniej podgrzałem, lecz bez zagotowania i podałem na stół. Szczęśliwie degustacją zajmowała się poza tfu! twórcą zupki jedynie najlepsza z jego żon. Bohatersko zjadła nawet chyba z ćwierć miseczki, dopóki sam nie sięgnąłem po łyżkę. Już smak pierwszej wywołał lekkie drapanie w gardle. Druga łyżka wywołała ostre łzawienie. W życiu nie miałem w ustach nic tak ostrego! Szybko więc wyrwałem ze stołu obie miseczki i ich zawartość trafiła tam gdzie powinna. Zdziwiłem się nawet, że nic przy tej okazji nie syczało! Po oczywiście równie gorących przeprosinach zacząłem się zastanawiać co też takiego się stało z tą wydawałoby się zupełnie niezłą zupką. Jeszcze raz dokładnie przeczytałem przepis no i wyszło na jaw, że pośpiech jest wskazany tylko przy łapaniu pcheł i kipiącego mleka, a nie w poważnej twórczości gastronomicznej. Otóż zamiast jak w przepisie zasmażyć jedną meksykańską papryczkę podzieloną na cztery części, użyłem do tego papryczek aż czterech! A co się stało – to akurat wyjaśniłem sobie, gdy z wielką ostrożnością sięgnąłem do garnka i jeszcze raz spróbowałem już dość mocno przestygniętej zupy. Była zupełnie znośna! Otóż te piekielne papryczki nabierają mocy wraz ze wzrostem temperatury dania! Pikantne składniki wydzielają się wtedy przez dość grubą skórkę i tworzą te niezapomniane wrażenia. A że było ich aż cztery…

Wiesław Mądrzejowski