- Chcę uczulić wszystkie osoby, którym w przyszłości zginie samochód, aby po jego odnalezieniu uważnie czytały podstawiane im do podpisu dokumenty i zastanawiały się, czy przypadkiem na ich mieniu nie żerują ci, którzy powinni go strzec - apeluje do naszych Czytelników Paweł Rok, turysta z Warszawy, któremu podczas tegorocznych wakacji ukradziono nissana primerę.

Nie wierzę w przypadek

Kradzież w niedzielę

- Od 18 lat całe wakacje wraz z rodziną spędzam na Mazurach, mam tu małą, ale bardzo malowniczo położoną działkę w Kucborku - rozpoczyna swoją opowieść Paweł Rok, rencista, były nauczyciel muzyki, wiolonczelista i koncertmistrz Polskiej Orkiestry Kameralnej.

- Przez ten czas zadomowiłem się tu na dobre, znają mnie okoliczni mieszkańcy i pewnie pół Wielbarka, wystarczy spytać ich o "brodatego warszawiaka". W tym roku wraz z żoną i dzieckiem przyjechałem do Kucborka w piątek 9 lipca. Nie wiedziałem jeszcze, że będą to moje najgorzej wspominane wakacje.

W niedzielę 11 lipca rano wsiadłem na rower i pojechałem na mszę do kościoła. Kiedy wróciłem zobaczyłem, że z naszej działki zniknął samochód - nissan primera. Powiadomiłem policję, przyjechali późnym popołudniem. Sporządzili notkę i odjechali. Na odzyskanie samochodu nie dawali mi raczej większych szans. Przy okazji dowiedziałem się, że zaginione samochody są często podpalane, po wcześniejszym wykorzystaniu ich do "czarnej roboty".

Odnaleziony w Sasku

Minął tydzień. Żadnego sygnału od policji ani od złodziei. Ktoś mi podpowiedział, bym rozwiesił po Wielbarku ogłoszenia. To poskutkowało. Po kolejnym tygodniu dzwoni telefon, a w nim słyszę pytanie, czy jestem zainteresowany odzyskaniem auta. Zaraz też pada konkretna kwota - 4 tys. zł. To dla mnie koszmarnie dużo, próbuję się targować, za trzecim podejściem cena schodzi do 2,5 tys. zł. Powiadamiam policję. Polecono mi umówić się w konkretnym miejscu na "wykupkę", ale złodzieje już nie dzwonią. Odzywa się natomiast policja, z informacją, że samochód się odnalazł w Sasku, teraz trwają jego oględziny, zabezpieczanie śladów i że do odbioru będzie za kilka dni.

Względny porządek

Stawiłem się na komendzie we wtorek 22 lipca. Dano mi do podpisania stertę dokumentów i kwit na wydanie samochodu. Policjanta, który mnie obsługiwał, spytałem o stan auta, usłyszałem, że jest w nim względny porządek. Opis stanu samochodu był bardzo oględny, konkretne uwagi tylko takie, że ma zerwaną górną półkę i wyłamaną stacyjkę.

Z kwitem udałem się na parking firmy "Badysiak", gdzie miał stać mój nissan. Kiedy go ujrzałem, od razu się zdziwiłem, dlaczego ma uchyloną szybkę. W środku straszny bałagan, wszystko porozrzucane. Otwieram maskę, a tam brak akumulatora, nie ma też podstawowego wyposażenia - koła zapasowego, lewarka i klucza do kół. Za chwilę podchodzi do mnie pracownik firmy i podsuwa do podpisania pismo, w którym mam potwierdzić, że nie roszczę sobie żadnych pretensji. A ja na to zdecydowanie, że nic takiego nie podpiszę. Jak mam nie rościć pretensji, skoro policja poinformowała mnie, że w samochodzie jest względny porządek, a tu widzę chlew i brak akumulatora oraz podstawowego wyposażenia.

Wziąłem samochód na hol i udałem się do serwisu. Po drodze coś mnie podkusiło, żeby zajechać jeszcze raz do obsługującego mnie policjanta i pokazać mu, jak wygląda samochód ze "względnym porządkiem". Policjant, kiedy zobaczył auto, stwierdził krótko, że opis (który sporządzili przecież policjanci, jego koledzy) został sp...

W serwisie poradzono mi, abym udał się na interwencję do komendanta. Tak też uczyniłem, chociaż załapanie się na rozmowę z nim graniczyło niemal z cudem.

Komendancie! Jak to może być!

Mówię mu tak: "Panie komendancie, jeśli według sporządzonego przez policjanta opisu, w odnalezionym samochodzie nie brakuje akumulatora, a w rzeczywistości go nie ma, to znaczy, że ten akumulator zginął na drodze policja-parking. Jak to może być? Ktoś tu jest złodziejem!"

Komendant obiecał sprawę wyjaśnić. Mija trochę czasu, niecierpliwie czekam na odpowiedź i nic. Idę więc ponownie do komendanta, ale tym razem kierują mnie do jego zastępcy. Rozmowa jest nieprzyjemna, słyszę, że moje uwagi są bezzasadne. Proszę więc stanowczo o kontakt z komendantem. Od niego dowiaduję się, że sprawa jest już bliska wyjaśnienia, prosi, aby przyjść za cztery dni.

Przypadek czy nie

Kiedy stawiam się w komendzie we wtorek 24 sierpnia otrzymuję od policjanta akumulator. Moja radość wkrótce przemienia się jednak w zdumienie - to nie jest mój akumulator, tylko... nowy. Według załączonej karty gwarancyjnej zakupiony dzień wcześniej w sklepie pana Zaborowskiego.

Takie postępowanie policji, choć w sumie dla mnie okazało się pomyślne, daje mi podstawy do stwierdzenia, że ma ona nieczyste ręce.

W moim przypadku można tylko przyjąć dwie wersje, obie niekorzystne dla stróżów porządku. Pierwsza to ta, że akumulator w odnalezionym samochodzie był, a następnie, już po oględzinach policji, został wymontowany, za co odpowiedzialność ponosi policja bądź właściciel parkingu (choć tego raczej można wyeliminować, bo ostatecznie akumulator oddała mi policja).

Druga - że akumulatora nie było, ale wtedy ten fakt obciąża spisującego protokół oględzin policjanta, który tego nie odnotował. Nasuwa się jednak wtedy pytanie, czy było to przypadkowe, czy nie? Powiat szczycieński bryluje w województwie i kraju pod względem kradzieży samochodów, nie chce mi się wierzyć, żeby tutejsi policjanci nie znali podstawowych zasad postępowania w przypadku odnalezienia skradzionego samochodu. Przypadek więc mogę śmiało wyeliminować.

Mówię o tym, bo chcę uczulić wszystkie inne osoby, którym w przyszłości zginie samochód, aby uważnie czytały podstawiane im do podpisu dokumenty i zastanawiały się, czy przypadkiem na ich mieniu nie żerują ci, którzy powinni go strzec - kończy swą opowieść Paweł Rok.

Dla świętego spokoju

Jarosław Markun, szef Komendy Powiatowej Policji w Szczytnie nie podejrzewa, choć zupełnie nie wyklucza tego, że kradzieży akumulatora dopuścili się jego podwładni. - Policjanci nie sprawdzili na miejscu co znajduje się pod maską i tutaj jest cały błąd - mówi komendant.

Dlaczego tego nie uczynili skoro to dla nich chleb powszedni?

- Bo byli to pracownicy z ruchu drogowego, a nie pionu kryminalnego - tłumaczy komendant, ale zaraz przyznaje, że podobnej czynności nie wykonano podczas wewnętrznych oględzin pojazdu już po przywiezieniu go do Szczytna.

W stosunku do funkcjonariuszy zostało wszczęte postępowanie, grozi im nagana i pokrycie kosztu zakupu ze środków komendy nowego akumulatora, który został oddany właścicielowi nissana.

Dlaczego policja zdecydowała się na taki krok, skoro nie ustalono kto ukradł akumulator?

- Dla świętego spokoju - odpowiada komendant. - Wyjaśnienie tej sprawy trwałoby bardzo długo, a właścicielowi pojazdu zależało na tym, żeby akumulator fizycznie odzyskać.

Andrzej Olszewski

2004.09.22