Nie pieści nas aura ostatnimi laty, zimowa szczególnie, gdy więc już choć trochę popada i przymrozi trzeba korzystać! I to szybko, bo przecież nikt nie wie, jak długo śnieg się utrzyma. Chętnych więc na igraszki czy to na nartach, czy też na łyżwach, czy w końcu na sankach - nie brakuje. W ostatni weekend tłoczno było na wielu pagórkach, lodzie i na leśnych dróżkach, po których sunęły kuligowe sanki.

Śnieżne igraszki

Bo sanna to zimowa frajda, mająca pod sobą wszelkie inne śnieżne igraszki, a gdy jeszcze dobrze zorganizowana i w doborowym towarzystwie, to ho, ho... może na długo pozostać w pamięci.

Przyjrzyjmy się jednej takiej imprezie. Może zachęcimy innych, by też poświęcili dwie - trzy godziny rozrywce na świeżym powietrzu, bo to i dla zdrowia dobre i dla towarzysko-rodzinnych więzów, a przecież nie samą pracą człek żyje.

Sobotnie południe. Gospodarstwo agroturystyczne w Piecach. Gospodarz Andrzej Dańkowski kuligowców wita wylewnie i ciepło, bo serwuje na początek szklaneczkę grzanego wina. A przy sławnej już strzesze z trzaskającym ciepłem ogniska czekają już zaprzężone w dwa konie duże sanie, do których dołączone są małe dziecięce saneczki... Nie łatwo się na nich zmieścić dorosłym chłopom na schwał, ale tym większa frajda dla najmłodszych uczestników zabawy, gdy to ci duzi spadają z sanek.

Godzina mija jak z bicza trzasł, nikt nie patrzy na zegarek, bo albo właśnie rzuca w kogoś śnieżną pacyną, albo się przed taką broni. Zasada jest jedna - choć trudno jej przestrzegać - nie wolno rzucać w konie, bo jak się zdenerwują, to może się zrobić niebezpiecznie. W przypadku woźnicy takiego zastrzeżenia nie ma - jak wszyscy to wszyscy. Każdemu więc dostało się po równo, a nawet dwa razy, bo po godzinnej przerwie, dla podsuszenia się przy ognisku i posilenia (gorący bigos smakuje jak nigdy!) - druga tura!

Samoczynnie tworzą się dwa fronty - ci na dużych saniach (loża) przeciwko tym na małych. Chwilowe postoje w lesie, gdy trzeba poczekać na tych co pospadali z sanek i dać im szansę na ponowne ich "zasiedlenie", loża wykorzystuje na przygotowanie amunicji. Mali saneczkarze nie mają z tym problemu, śnieg jest w zasięgu ręki. Regularna bitwa trwa przez cały czas jazdy. Gdy nadarza się okazja, bo "spadnięty" z sanek ze śmiechu podnieść się nie może, to jeszcze dodatkowo trochę śniegu ląduje mu za kołnierzem. Po takim "dopingu" każdy bardzo szybko zrywa się na równe nogi...

- Ale było fajnie! W następną sobotę też chcemy! - dzieci są najlepszymi recenzentami.

Poniedziałek. Wszyscy zdrowi. Nikt nie kaszle, nikt nie siorbie nosem (nawet ci, którym się "coś" robiło przed sanną), nikt nie gdera... No i co? Samo zdrowie...

(hab)

2004.01.21